Historia o tym, jak ważne jest wysłuchanie obu stron – „Safe Haven”
Safe Haven w reżyserii Lasse’a Hallströma nie można nazwać komedią romantyczną, nie jest też w 100% dramatem. Dlatego mimo negatywnych konotacji należałoby go nazwać melodramatem. Nazwa gatunku brzmi strasznie, ale sam film już do najgorszych nie należy.
Zaczyna się od tego, że pewna młoda kobieta – Katie (Julianne Hough) ucieka przed policją. Wsiada do autobusu i jedzie na drugi koniec kraju. Nie wiemy kim jest, co robi i dlaczego ucieka. Jednak po zaangażowaniu policjanta prowadzącego śledztwo możemy się domyślić, że sprawa jest co najmniej poważna. Kobieta dojeżdża w końcu do zapomnianej przez ludzkość mieściny, w której znajduje dom, przyjaciół i… miłość swojego życia. Jednak upiory przeszłości nie dadzą jej w spokoju cieszyć się życiem i znajdą ją nawet na końcu świata.
W rolach głównych wystąpili Julianne Hough, Josh Duhamel, Cobie Smulders i David Lyons. Wszyscy wpasowali się w przypisane im role. Julianne jako Katie – przestraszona i zdeterminowana, tak jak powinna. Josh jako Alex – czarujący i samotny, tak jak powinien. Cobie jako Jo – tajemnicza, ale jednocześnie godna zaufania przyjaciółka, zaś David jako Kevin – psychopatyczny i zdesperowany. Wszystko jak trzeba.
Historia może się wydawać widzom zbyt banalna i zbyt naciągana. Rzadko przecież się zdarza, żeby ładna kobieta udając się na odludzie spotykała mężczyznę swojego życia. W dodatku przystojnego, z poczuciem humoru i wszystkim innym. Fakt. Nieco to naciągane, ale od tego są filmy fabularne, żeby naginać rzeczywistość. Byle bez przesady.
Dodatkowym atutem są krajobrazy, w jakich film był kręcony. Przyjemny widok zawsze działa na plus dla każdej produkcji.
Mimo że nie lubię rozczulających filmów, ten miał w sobie coś wyjątkowego. Humor, romans, akcja, kryminał, mieszanka, która sprawiła, że Safe Haven można uznać za produkcję dobrą i godną polecenia.