Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni, czyli „Wiecznie Żywy”
Wiadomo, że miłość wysysa czasem z człowieka wszelkie siły witalne. Ale co, jeśli nie ma już co wysysać, bo jedna ze stron jest już martwa? To nie problem! Zakochaj się w umarlaku już dziś! Wampiry są już passe! Teraz modne są zombie.
No dobrze. O ile miłość do wampira mogłam jeszcze zrozumieć, bo mimo lat całkiem nieźle się trzymał, to jednak miłość do zombie zakrawa już lekko o pewną patologię. Mówię tu oczywiście o tradycyjnym zarysie tych postaci, a nie takim naciągniętym na potrzeby filmu. Bo jak wszyscy znawcy potworów wiedzą: zombie się rozkłada.
Jednakże w dobie miłości do wszelkiego rodzaju dziwnych stworzeń i mody na lalki imitujące koszmarne postacie z dzieciństwa, film Wiecznie Żywy może całkiem nieźle przyjąć się na rynku. Wbrew pozorom. Dlatego też film Jonathana Levine’a może się spodobać tym nastoletnim odbiorcom (szczególnie z Nicholasem Houltem w roli głównej), jak będzie z resztą? Śmiem mniemać, że nieco gorzej, ale to tylko mniemania.