Wieści z Rzymu
Centrum, czwarta rano, wicher roznosi liście o zapachu cynamonu. W listopadzie miasto oddycha cynamonem – głęboko, gorąco, korzennie. Drobne okruchy złota lewitują nad chodnikami albo czmychają w trawniki. Z trawnikami wiąże się smutna historia, ale o tym przy innej okazji, bo teraz nie czas na smęty, podwójna dawka ecstasy robi swoje.
– Jezu, Kryszno, Jahwe, Konfucjuszu – gada do siebie i w porządku, stary, nie ma sprawy. Mają go. Znowu go mają. Co z tego, że skręci w kierunku największego skrzyżowania w mieście; jest pusto, wiatr dmie, mdłe światło latarni pada na zmieniającą się sygnalizację. Czerwone: ręka chowa się w kieszeni. Żółte: druga zaciska uścisk na pokrowcu gitary. Zielone: w sumie, po co strach. On lubi ich, oni lubią jego, stary, będzie dobrze, nie ma sprawy. Uniósł rękę, zanim zdążyli się odezwać, niech wiedzą, z kim mają do czynienia, oto nowy rzymski wódz. Oni jak gladiatorzy, trudno zobaczyć twarze, trudno przewidzieć ruchy. On, mąż stanu, nie miał szans z mordobijcami. Upadał jak Cezar, nawet widział sztylet.
– Kasa – krótki szczek. Nie wiedział, którego.
– Zrobiłem to dla dobra republiki.
– Pieniądze.
– Dobrze, już dobrze, senatorze… – nie czuł bólu, ale coś ciepłego ciekło mu z nosa, a brzuch zaciskała pętla. Roześmiał się, dławiąc krwią. A więc tak wygląda wdzięczność Rzymu! Wyciągnął z kieszeni dżinsów pognieciony papier – Panowie, znajcie łaskę… – seria uderzeń, latarnia drży. Zielony, żółty, czerwony. Leżał na brzuchu, odchodzili.
– Ave, Cezarze – chciał odpowiedzieć, nie mógł. Rzym spłonie. Już płonie.
Mogliby wcześniej gasić latarnie. Było już prawie widno, a ich światło boleśnie raziło go w oczy. Ludzie przemykali jak opętane owady, klaksony samochodów doprowadzały do szaleństwa. Gitara. Powoli odsunął zamek pokrowca; ramię zareagowało spazmem. Zauważył rękaw koszuli upstrzony brązowymi plamkami. Pamiątka z Rzymu. W kawałku lakierowanego drewna mógłby się kiedyś przejrzeć jak w lustrze. Teraz jego powierzchnię pokrywały tłuste ślady palców nielicznych ludzi, którym pozwolił dotknąć gitary. Ale to nie o nią chodziło. Włożył rękę głębiej i wyciągnął torebkę pełną białych tabletek. Podobne widział na reklamie musujących witaminowych leków, z tym że tamte pomagały na przeziębienie, a te tutaj – na życie. Miał je sprzedać dziś do południa, ale gdyby tak poczęstował się jedną… Paczka jest zważona, ale jedna, tylko jedna przecież nie…
– Hej, Tom! – paczuszka głucho tąpnęła o dno futerału, zaklął.
– Witam.
Julie Lennox, uosobienie ironii losu. Wylądowałaby w jakimś burdelu, gdyby nie jego dobre serce… No, w każdym razie, gdyby nie jego pomoc.
– Piłeś? – jak co dzień rozkładała falującą na wietrze folię. Za chwilę ułoży na niej obrazy. Tom wzruszył ramionami. Nie chciał jej okłamywać, zdawał sobie sprawę z jej nieprzystosowania do samodzielnego życia. W ogóle do życia. Rzucił na folię kamień. Wyglądała na bardzo kruchą, za kruchą.
– Daj to – mruknął, wstając. Ból głowy natychmiast się wzmógł. Bez oporu pozwoliła sobie pomóc rozłożyć sztalugi. Potem ukucnęła przed jedną z reklamówek i zaczęła wyciągać z niej szkice. Przyglądał się jej niechętnie z ławki, mrużąc oczy w natarczywym świetle. Zapach cynamonu zelżał.
– Kiedy ostatnio ktoś coś od ciebie kupił?
– Wczoraj – szybka, lakoniczna odpowiedź, prosty blef. Julie wyrównała obrazy na folii i upewniła się, że wszystkie leżące luzem są na tyle obciążone, by nie odlecieć przy silniejszym podmuchu wiatru.
Mógł się założyć, że ona właściwie nie pamięta, kiedy ostatnio miała w ręku pieniądze. Przynajmniej trzy numery za duże bojówki wisiały na niej jak na wieszaku, przytrzymywane ściągaczem wiosennej kurtki. Oczywiście, że nie raz i nie dwa widział takie dziewczyny; żadna nie była taka młoda jak Julie. I tak zmęczona tym wszystkim.
– Coś nie tak? – wielkie oczy, rude włosy. Widziałeś kiedyś tak cholernie rude włosy? Pokręcił głową, a ona odwróciła się do sztalug. Przez tę parę chwil zdążyła już naszkicować zarys rzędu kamieniczek. Przechylił się lekko, opierając łokcie na kolanach. Tuż obok przeszedł jakiś mężczyzna w ciemnym płaszczu, taksówka zatrąbiła natarczywie. Tom omiótł wzrokiem wszystkie obrazy. Coś je łączyło… Zmusił się do myślenia, chociaż czuł, że zamiast mózgu ma drobno rąbaną sieczkę.
– Nie ma tu kolorów – stwierdził wreszcie – Żywych kolorów – uściślił. W pracach Julie dominowała czerń i różne odcienie szarości, sporadycznie pojawiał się brąz albo ciemny fiolet. Na jednym dostrzegł rozmazaną żółtą plamę. Brudną żółtą plamę. Dziewczyna nie patrzyła w jego stronę.
– Skończyły mi się kolorowe farby. Jakiś czas temu. Więc muszę malować tymi, prawda?
– Jasne – strzepał złotawy pył z pokrowca gitary – Mnie też się skończyły te pieprzone farby. Jeszcze wcześniej, niż tobie.