Łabędzi śpiew Prometeusza
Mało jest ścieżek dźwiękowych, których można słuchać po pierwsze w oderwaniu od filmu, po drugie bez końca. Nie zalicza się do nich OST z filmu „Prometheus”.
Mistrzami w fachu związanym z ubieraniem filmu w muzykę są dla mnie Hans Zimmer i Michał Lorenz. Choć nie twierdzę, że nie ma ich więcej. Obojętnie po co sięgniesz, zawsze dobre. O Marcu Streitenfeldzie powiedzieć tego nie mogę. Niby muzycznie wszystko na swoim miejscu, niby napięcie zbudowane dobrze, niby eksplozja dźwięków i wyciszenie tam gdzie trzeba, a jednak strasznie wieje nudą.
Nie jest to pierwszy rzemieślniczy soundtrack niemieckiego kompozytora. Dokładnie z tym samym zjawiskiem mieliśmy do czynienia w przypadku „Body of Lies”, czy „Robin Hooda”. Niby jest muzyka, ale gdyby jej nie było to pewnie nikt by się nie zorientował… Stała współpraca z Ridleyem Scottem daje Streitenfeldowi pewność, że jego muzyka będzie słyszana, ale czy będzie zapamiętana i czy zrobi na odbiorcach wrażenie? Nie odpowiadam za zbiorową reakcję publiczności. W mojej głowie jego muzyka nie pozostawiła śladu. Z pewnością podziała jako tło do filmu i zbuduje odpowiednie wrażenia. Ale będą to wrażenia ulotne.
Gdybym miała do czegoś Streitenfelda porównać, byłyby to tanie perfumy. Wąchasz. Na początku pachnie intensywnie, a potem pierwsze wrażenie znika. Nie pozostaje żaden akord głowy, ani serca. Taka sobie, ot, podróbka.