Lwów – w zachwycie nad miastem utraconym
Ranek przywitał nas wilgotny. Warszawa jeszcze senna. Na Emilii Plater luźno, żadnego warkotu, klaksonów, gwaru, tylko kółka walizek obstukiwały płyty chodnikowe. Kapryśny październik jak preludium zimy – zapomniane rękawiczki były dla roztrzepanych czy zakochanych dotkliwie odczuwanym brakiem. Jeszcze kilka słów, krótki uścisk, życzenia na drogę. I żeby tylko szczęśliwie, żeby nic się nie przydarzyło, pamiętaj, ubieraj się ciepło, jedz zdrowo, dzwoń…!
Czerwony piętrus opuszczał stolicę wypełniony po brzegi beztroską. Rozpoczęły się rozmowy, z czasem coraz bardziej gorące, może podobne do dysput filozoficznych, gdzie różne racje stopniowo okazują się jedynie innymi wariantami tej samej myśli. Poznajemy siebie…
Impresja – miasto we mgle. Puszkowate tramwaje mijają kamienice nadgryzione zębem czasu, wąsy mają długie, rozciągnięte nad nierównością asfaltu ulicy, przecinają nimi ledwie o ton ciemniejszą od srebrnego nieba kopułę cerkwi. Lwów mieni się niczym senna mara, obrazem rozedrganym i rozmąconym, tysiącem głosów (Z Bogiem!), zapachem bułek wynoszonych w skrzynkach z kopcącej ciężarówki. Znużenie po pokonaniu przeszło trzystu kilometrów drogi przegrywa z zaciekawieniem. Déjà vu: grzechot plastiku o bruk, ciągniemy do kamieniczki opatrzonej szyldem Mister Hostel, burej jak wszystkie inne, z niebieskawą poświatą rzucaną przez tandetny, neonowy napis. Wieczorem, wdzięczna neonowi jak latarni morskiej, trafiam do hotelu przez labirynt uliczek, po pierwszej krótkiej randez-vous ze Lwowem.
Łóżko piętrowe jak autobus, praktycznie, oszczędnie, wystarczająco. Po odrzuceniu cienkiej kołdry czuję pierwszy atak zimna. Nawet werbla nie brakuje, deszcz dudni bez opamiętania. Wyglądam przez okno; od dna studni podwórza odgradzają mnie brązowawe od rdzy, splątane w barierkę balkonu liście. Przerzucony na przeciwną stronę swoistego patio sznur przetkano różnokolorowymi spinaczami; przez chwilę widziałam akrobatę przechadzającego się po linie, publiczność zajmująca balkony wstrzymywała oddech w oczekiwaniu na jego kolejny krok…
Stanąć przed ratuszem, odchylić parasol i głowę, spojrzeć w górę: umieszczona na ściętej wieży flaga szaleńczo łopotała na wietrze, błękit i żółć kontrastowały z mleczną szarością chmur. Wokół statycznego, klockowatego gmachu, będącego pochwałą symetrii i porządku, rozciągał się korowód kamienic: żywych, opływających w zdobienia, czarujących pięknem niezwykłym, lecz dojrzałym – namiastką bujnej młodości. Jasna Matka Boska z Dzieciątkiem spogląda z czarnej fasady; dym papierosowy, stojącego w drzwiach mężczyzny, ślizga się po pyzatych twarzach aniołków. Miniaturowi żołnierze otaczają króla, dzierżącego maleńkie, kamienne berło z trzema guzami. Spod balkonów swe grzywy wystawiają lwy, smoki dbają o bezpieczeństwo mieszkańców, rozgrywa się baśń. Tuż za fontanną Amfitryty, jak kilkuset marzycieli przede mną, zapisuje na olbrzymim ekranie swoje pragnienia.
Lwów ma smak pierogów. Z serem i ziemniakami, albo wiśniowych, miła pani maluje na nich śmietanowe chmury. Duże diakuju. Pani uśmiecha się nie samymi ustami, ale tak, że i oczy się śmieją. W kawiarni, gdzie wszystko jest miniaturowe, dostaję naparstek gorącej czekolady, gęstej i nie mniej intensywnej niż jej siostra w tabliczce. Łyżeczka nurkuje; wynurza się, ciągnąc za sobą orzechowy ogon. Z pomocą filigranowej kelnerki zagłębiam się w przedwojenny Lwów, dziuplę wypełnia kakofonia ukraińskiego i polskiego. Zapisuję nazwy ulic, w przerwach wyławiając fusy z herbaty. Połowa i tak przylepia się do ust; dziewczyna się śmieje. Wieczorem wracam do pejzażu zachmurzonych pierogów.
Trzydzieści hrywien – bilet do opery. Ile zarabiają artyści? Zachwyt, wiatr i człowiek sprzedający szkice – po wyjściu.
A w muzeach jest zimno, kustosze okrywają się kożuszkami, zbiory kożuszkami kurzu. Marmury szare, i nadal nie wiem czy cierpienie uszlachetnia. Sarmacka suknia Radziwiłła z portretu łuszczy się i blednie. Cóż, nie czas ratować róż, kiedy płonie las. Płonie. Ludzie nie patrzą na płaskie twarze plakatów wyborczych. Obiecują, nikt nie wierzy. Ale krzyków nie słychać, spokój godny twarzy Mickiewicza z jego najpiękniejszego pomnika, gładki jak tafla tarnopolskiego stawu. Cisza nabrzmiewa. Chcę doczekać jej końca, teraz muszę wracać.
Trzy honorowe okrążenia opery. Jeszcze chwila… Wrażenie. Za mną dolina we mgle.