Nazwywam się Sagan. Peter Sagan.
Powinniśmy zapamiętać. Kiedy kilka dni temu ów młodzian wygrał pierwszy etap tegorocznego Tour de France, mówiono, że to spodziewany sukces, szybki, ale niezaskakujący. 22-letni Słowak został najmłodszym etapowym zwycięzcą Touru od 1993 roku i triumfu Lance’a Armstronga. Dziś jednak nasz południowy sąsiad zadziwił wszystkich. W końcówce nerwowego, pełnego kraks i kontuzji etapu do Boulogne-sur-Mer bez większych problemów zostawił z tyłu najmocniejszych kolarzy światowego peletonu i naśladując ruchy Forresta Gumpa niezagrożony wpadł na metę.
Trzeci etap „Wielkiej Pętli” rozgrywano na północy Francji, gdzie drogi są wąskie, szyki często miesza wiatr i łatwo o kraksę. Nie inaczej było dziś. Pierwszy tydzień to zazwyczaj nerwowe chwile w peletonie, każda drużyna chce być z przodu, co ze względów praktycznych nie jest możliwe. W toku dzisiejszego etapu ucierpiało wielu zawodników. Do najgroźniejszych urazów należą złamana noga, rozbite kolana, złamany obojczyk czy biodro.
W końcówce na zawodników czekał krótki, acz treściwy podjazd. Podzielony na grupy peleton dotarł tam w szaleńczym tempie, a na ostatnich 400 metrach młodziutki Sagan nie pozostawił wątpliwości, kto najlepiej nadaje się na tego typu końcówki.
Peter Sagan Touru nie wygra. Przed nami etapy płaskie (gdzie też zamierza walczyć), a później góry, w których Słowak zajmie prawdopodobnie miejsce w tzw. „grupetto” – grupie zawodników, którzy etapy górskie przejeżdżają we własnym tempie, daleko za liderami. Jego celem pozostaje natomiast zielona koszulka najlepszego sprintera, o którą przyjdzie mu stoczyć niesamowicie ciężką walkę z supersprinterem z wyspy Man, mistrzem świata Markiem Cavendishem.