Dziecinne konserwatorium
Byłam na koncercie muzyki filmowej w poznańskim Salonie Muzycznym – Muzeum Feliksa Nowowiejskiego, czyli w „Willi wśród róż”. Przyjść mógł każdy, bo wstęp był wolny – problemem była jedynie maleńkość willi, ale to mało ważne. Koncert zorganizowało Konserwatorium Muzyczne w Poznaniu. Najbardziej nakręcona byłam programem koncertowym – miała zabrzmieć m. in. muzyka z filmu „Va bank”, która podobała mi się od zawsze. Zabrzmiała, fakt, ale wcale nie była dobra.
Poznańskie Konserwatorium Muzyczne mieści się w Centrum Kultury „Zamek”. Powstało z inicjatywy muzyków i pedagogów. Swoim powstaniem nawiązuje do podobnych instytucji zakładanych od XVI wieku we Włoszech, głównie w Neapolu i Wenecji. Celem jest tu edukowanie muzyczne, które dzieje się poprzez różnorakie kursy, organizację koncertów (jak ten w Salonie) i wymianę kulturalną z zagranicą (konserwatoria muzyczne działają w całej Europie i za oceanem chyba też). Wykładowcy tego konkretnego Konserwatorium w Poznaniu to ludzie z najwyżej półki, znani poznańskiemu światkowi artystycznemu. Daje ono szansę rozwoju wszystkim, którzy chcą rozwijać swą pasję muzyczną, niezależnie od wieku i wcześniejszego wykształcenia muzycznego, a tu niestety, pojawia nam się problem. W czym? W tym, że nie wszyscy mogą grać koncerty.
Na koncercie w Salonie Muzycznym Feliksa Nowowiejskiego wśród wielu wykonawców było dwóch chłopców w wieku szkolnym, którzy po porostu nie nadawali się do tego, aby dawać jakikolwiek koncert – zbyt często się mylili i źle prowadzili melodię. I jeśli pierwszy – nie podam ich nazwisk, żeby nie spalili się ze wstydu – grał temat główny z filmu „Poszukiwacze zaginionej arki”, czyli „Raiders March” Johna Williama i nie robił zbyt wielu błędów, a co za tym idzie był jeszcze do przeżycia; to drugi, oprócz permanentnego mylenia się, zrobił z siebie prawdziwe widowisko. Grał na fortepianie muzykę z aż dwóch filmów. Pierwsi byli „Czterej pancerni i pies”, czyli kawałek Edmunda Fettinga, a chłopiec przebrany był za żołnierza w mundurze uhonorowanego bodajże pięcioma generalskimi medalami i do fortepianu poodchodził zadzierając w górę nos. Z dumy chyba – coś zupełnie obcego bohaterom filmu, sądząc z rysów ich charakterów. Drugi był ragtime z „Va banku” i melodia Henryka Kuźniaka, a chłopiec w trakcie zapowiedzi kompozycji przebrał się, przypuszczam, że za playboya z laseczką i w lakierowanych bucikach. Również ten kawałek – tak bardzo przeze mnie oczekiwany – popsuł dokumentnie. Organizatorzy koncertu – wykładowcy Konserwatorium – nie powinni pozwolić na takie hece. I tyle.